Powrót do domu to jedna z tych misji, które niby brzmią jak coś prostego i spokojnego, ale każdy, kto zna życie bohatera GTA, wie, że nic w tej grze nie odbywa się normalnie. W tej wersji historii Niko, po miesiącach walki o przetrwanie w Liberty City i próbach odcięcia się od tego, co zostawił za sobą, dostaje nagłe wezwanie. Telefon, którego nie zamierzał odbierać, ale coś – może sumienie, może nostalgia – sprawia, że naciska zieloną słuchawkę. Głos po drugiej stronie należy do starego znajomego z San Andreas, człowieka, którego nie widział ładnych parę lat. Informacja jest krótka i mało przyjemna: sprawy w Los Santos znowu się komplikują, a jego obecność może przechylić szalę tam, gdzie sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.
Niko długo się nie zastanawia, bo choć zbudował sobie nowe życie, to stare przyzwyczajenia mają to do siebie, że nie rdzewieją. Bierze bilet, wsiada do samolotu i po raz pierwszy od dawna wraca do miejsca, które pachnie spaloną gumą, tanimi hot dogami i wspomnieniami, które trudno z siebie zetrzeć. Kiedy samolot schodzi do lądowania nad pustynią, widać wszystkie te znajome barwy – żółty piach, pomarańczowy horyzont, czerwonawe skały. To trochę jak wejście do filmu, który kiedyś widziałeś milion razy, ale teraz zamiast znajomej fabuły czeka cię coś nowego, być może niebezpiecznego.
Już po wyjściu z terminala wita go znajomy klimat San Andreas – przesadnie głośne auta, zbyt pewni siebie kierowcy i ten specyficzny luz, którego nie ma w Liberty City. Na lotnisku czeka Ryder, tak samo arogancki jak kiedyś, tylko może z trochę większym brzuchem. „Niko, stary, myślałem, że już dawno cię wciągnęła jakaś betonowa płyta na Brooklynie” – rzuca mu na dzień dobry. Typowa gadka Rydera. Zawsze musiał być o ton za głośny i o dwa zdania zbyt zuchwały.
W drodze do Grove Street zaczyna się właściwy wstęp do misji. Ryder tłumaczy, że od kilku miesięcy na terenie zaczęły działać nowe gangi, bardziej zorganizowane i bezwzględne niż to, co znali wcześniej. Grove Street Families próbuje trzymać się w kupie, ale ich siły topnieją, a stara ekipa coraz częściej musi godzić się na kompromisy, których nikt nie znosi. Carl jest podobno na jakiejś operacji dla rządu, Sweet stara się utrzymać porządek, ale sytuacja pomału wymyka się spod kontroli. Ryder sugeruje, że obecność Niko może coś zmienić – jego doświadczenie, chłodna głowa, a może fakt, że nie ma tu żadnych osobistych powiązań, które mogłyby go osłabić.
Grove Street wygląda znajomo, ale jednocześnie inaczej. Domy te same, ta sama zielona stylistka, ale powietrze cięższe, bardziej napięte. Na ulicy mało ludzi, jakby wszyscy bali się wyjść po zmroku. Niko czuje, że wrócił do miejsca, gdzie każda przecznica może być polem minowym. Wkracza do domu Johnsonów i w środku widzi Sweet’a, wychudzonego, ale dalej tego samego twardziela, który stara się trzymać wszystko w kupie. Gdy zauważa Niko, coś w jego spojrzeniu mówi, że nie wie, czy powinien się cieszyć, czy martwić. „Liberty City cię nie zabiło? To chyba dobry znak” – rzuca sucho, ale widać, że w środku jest ulgą.
Spotkanie szybko przechodzi w naradę. Sweet tłumaczy, że nowy gang nazywa siebie Los Espectros. Niby nic szczególnego, ale działają jakby mieli wojskowe szkolenie – precyzyjne ataki, szybkie akcje, bez śladu po sobie. Ostatnio zniszczyli magazyn Grove Street i ukradli część broni, którą CJ zostawił na czarną godzinę. Sweet chce, żeby Niko pomógł odzyskać kontrolę – jest obcy, Espectros go nie znają, może zdobyć informacje tam, gdzie lokalnych chłopaków od razu by spędzili w piach.
I tu zaczyna się sedno misji: Niko ma wrócić do swoich korzeni, tych, o których próbował zapomnieć. Uzbroić się, wsiąść do starego lowridera i ruszyć na zwiad w rejony kontrolowane przez Espectros. Ryder za kierownicą gada jak zwykle zdecydowanie za dużo, ale Niko ignoruje to i skupia się na obserwacji. Dzielnica wygląda pozornie spokojnie, ale to tylko fasada. Gdy mijają stację benzynową, dwóch ludzi w czarnych bandanach obserwuje ich z dachu. Parę przecznic dalej ktoś macha telefonem w podejrzany sposób. W powietrzu unosi się atmosfera czegoś, co zaraz wybuchnie.
W końcu trafiają na pierwszy konkretny trop – magazyn z czerwonym graffiti, który według informacji Rydera miał służyć jako ich tymczasowa kryjówka. Niko wchodzi ostrożnie, z pistoletem przy nodze. W środku znajduje kilka skrzynek broni i dokumenty, które wskazują, że Espectros mają znacznie większe wsparcie niż ktokolwiek przypuszczał. Coś w rodzaju finansowania spoza stanu, może z Meksyku, może od jakiejś politycznej grupy, która potrzebuje chaosu w Los Santos. Niko kopiuje część informacji do telefonu, ale w tym momencie z tyłu budynku otwierają się drzwi i robi się gorąco. Strzelanina czuć jak klasyczne San Andreas – dynamiczna, głośna, pełna kurzu i wybuchów. Niko musi wracać do swoich instynktów, chowając się za skrzyniami i celując precyzyjnie, bo tu nie ma miejsca na błędy.
Po ucieczce wracają do Grove Street, a atmosfera zaczyna być inna – jakby ludzie znowu poczuli, że jest szansa przechylić szalę na swoją stronę. Sweet analizuje dokumenty i jego twarz robi się poważniejsza. Niko rozumie, że to nie jest jednorazowa akcja – to dopiero początek większej wojny, która może połączyć jego przeszłość z przyszłością Los Santos. Zanim misja kończy się, Sweet kładzie mu rękę na ramieniu: „Jeśli chcesz naprawdę wrócić do domu, to dom będzie potrzebował ciebie bardziej niż kiedykolwiek”.
Tak kończy się ten etap: Niko, który przyjechał tu tylko na chwilę, zaczyna czuć, że wrócił do czegoś większego, czegoś, co w głębi duszy zawsze czekało na jego powrót.


Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.