Szkoła pilotażu w GTA: San Andreas to coś jak test cierpliwości, test refleksu i test odporności psychicznej człowieka, który myślał, że po wszystkich strzelaninach, pościgach i gonieniu za Big Smoke’em nie ma już nic, co mogłoby doprowadzić go do wrzenia. A tu nagle pojawia się Mike Toreno i jego genialny pomysł: Carl, musisz nauczyć się latać, i to natychmiast, inaczej cała twoja droga do odkupienia, odbudowania rodziny i zapanowania nad Grove Street pójdzie w diabły. Nie ma właściwie żadnej dyskusji, nie ma negocjacji, bo Toreno to ten typ, który jak coś powie, to po prostu ma być zrobione. I tak trafiamy na opuszczone lotnisko w Verdant Meadows, gdzie zamiast powitać nas ekipa z kwiatami, stoi hangar, pustynny piach i samoloty, które wyglądają jakby najlepsze lata miały za sobą.
Już pierwsza jazda pokazuje, że to nie będzie przyjemne. Szkoła pilotażu rzuca nas od razu w serię zadań, w których gra nie pyta „czy umiesz latać?”, tylko „dlaczego jeszcze tego nie robisz?”. Najpierw trzeba w ogóle wystartować, co brzmi jak banał, ale każdy, kto grał, wie, że te stare maszyny zachowują się jak styropian na wietrze – skręcają, kiedy nie chcesz, odlatują, kiedy nie powinny, a kiedy już jesteś w powietrzu, czujesz, że wystarczy jeden nieprzemyślany ruch i kończysz w piachu z hukiem. Zaczynasz jednak ogarniać sterowanie, łapiesz, że nie można wciskać przycisków jak wściekły, tylko trzeba delikatnie, powoli, z wyczuciem, jakby się próbowało prowadzić sklep z porcelaną podczas trzęsienia ziemi.
Potem dostajesz zadania typu przelot przez pierścienie. Gra ci pokazuje kolorowe okręgi i mówi: leć przez to. Proste? Niby tak, tylko że CJ zaczyna kiwa się na boki, samolot robi wszystko, żeby wypaść z kursu, a wiatr w San Andreas nagle staje się najgorszym przeciwnikiem od czasów pancernego helikoptera w misji z Ryderem. Czujesz, że każdy pierścień to trochę jak walka o przeżycie, bo nie dość, że musisz zachować precyzję, to jeszcze liczony jest czas, więc presja rośnie tak, jakby ktoś ci wrzucił na plecy dodatkowe 10 kilo napięcia.
Najciekawsze zaczyna się, gdy szkoła mówi: dobra, umiesz latać prosto, teraz naucz się robić akrobacje. I nagle masz zrobić beczkę, potem półbeczkę, potem obrót, który wygląda jak coś wycięte z filmu o pilotach testowych z lat 70. Samolot zaczyna wywijać takie numery, że nie masz pewności, którą stroną jest góra, a którą dół. Możesz liczyć na to, że gra w końcu pozwoli ci lądować spokojnie, ale wtedy się okazuje, że lądowanie to najtrudniejsza część misji. Masz dociągnąć maszynę do pasa, utrzymać odpowiedni kąt, nie dotknąć ziemi za wcześnie, nie dotknąć za późno, nie dotknąć za mocno, nie odbić się od pasa jak piłka, bo wtedy całe podejście idzie do kosza.
Do tego wciąż liczony jest czas, więc kiedy już wreszcie ustawisz się idealnie, słyszysz tik-tak w głowie i zaczynasz cisnąć gaz z myślą „DAM RADĘ”, choć często kończy się to tym, że CJ wbija się w koniec pasa jak rakieta bez paliwa. A to dopiero połowa atrakcji, bo oczywiście szkoła pilotażu nie kończy się samolotami. Nagle wyskakuje helikopter – Hunter, albo czasem prostszy model – i wtedy zaczyna się inny rodzaj bólu. Zasady sterowania helikopterem w San Andreas zawsze były dziwnie sztywne i jednocześnie za lekkie, więc jak ruszasz w prawo, to helikopter leci w prawo, ale jak się zatrzymujesz, to on jeszcze ciągnie, jakby napęd miał opóźnienie.
Misja każe ci zawisać w określonych punktach, strzelać do celów treningowych albo wykonać manewry, które mają udawać szkolenie wojskowe. Wszystko wygląda prosto, dopóki nie spróbujesz tego zrobić szybko, bo gdy przyspieszysz choć odrobinę, helikopter zaczyna kręcić się jak pijany bączek. Do tego dochodzi lądowanie helikopterem, które polega na tym, żeby nie rozwalić go o ziemię po zbyt gwałtownym opadaniu. Gra mówi, że trzeba być delikatnym, ale helikopter reaguje jak niezadowolony kot – niby możesz, ale lepiej rób to powoli i z wyczuciem, bo inaczej dostaniesz po łapach.
Kiedy już przebrnąłeś przez samoloty i śmigłowce, myślisz, że najgorsze za tobą. A tu nagle szkoła pilotażu wyciąga spadochron i mówi: skacz. To brzmi świetnie, dopóki nie okaże się, że musisz trafić na maleńką platformę albo konkretny punkt na ziemi. Skok jest piękny, widok cudowny, lata się jak ptak, ale potem widzisz tę małą tarczę na ziemi i nagle wszystko staje się stresujące. Zawias spadochronu działa jak chce, a lądowanie na dokładność milimetra sprawia, że nawet najmniejszy błąd robi różnicę między złotem a powtarzaniem całej misji od nowa.
Szkoła pilotażu potrafi dać w kość, ale jest w niej coś satysfakcjonującego. Po kilku próbach nagle zaczynasz czuć, że samolot już nie walczy przeciwko tobie, tylko razem z tobą; helikopter przestaje być agresywny, a spadochron staje się twoim sprzymierzeńcem. Kiedy kończysz szkołę i dostajesz swoje upragnione licencje, w grze otwierają się przed tobą nowe możliwości, a nawet Mike Toreno przestaje brzmieć jak ktoś, kto chce cię zwerbować do jakiejś tajnej operacji za plecami rządu.
Końcowy efekt jest taki, że gdy wyjdziesz po szkoleniu na pustynię i zobaczysz swoje Verdant Meadows, odkupione, działające i pełne nowych możliwości, to jest to jeden z tych momentów, kiedy naprawdę czujesz progres. Szkoła pilotażu w GTA: San Andreas to nie jest przyjemna wycieczka – to bardziej jak wojskowy obóz szkoleniowy wrzucony w grę akcji o gangsterach, ale kiedy ją przejdziesz, czujesz, że CJ faktycznie wszedł na kolejny poziom życia.


Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.